Pączek róży pustyni




Siedziała samotna, choć miała wielu znajomych. Szukała przyjaciela? Sama nie wiedziała, co się z nią dzieje, widok przechodzących chłopaków, którzy przecież nie byli w żaden sposób interesujący, jakoś dziwnie ją magnetyzował. Oczy odmawiały posłuszeństwa, skubała sukienkę i tarła kolanami. Swój pierwszy okres miała dawno za sobą i czuła się kobietą, ale nie wiedziała, co to właściwie znaczy. Matka była wiecznie zajęta, zapracowana, goniąca za wyobrażonym szczęściem przyszłych wakacji w ekskluzywnym kurorcie czy rajdzie kładami po egipskich pustyniach. Ojciec? Też szkoda gadać. Połącznie spisu zakazów i nakazów ze skarbonką. Babcia poświęcała jej autentyczną uwagę. Była powiernikiem trosk i przewodniczką w relacji z Bogiem. Jeśli chodzi o "te sprawy" to dziewczynie było zbyt niezręcznie w ogóle zaczynać.
Pochodziła z bogatej rodziny i niczego jej nie brakowało. Siedziała samotnie w kawiarnianym ogródku, popijając coś zimnego przez słomkę. Wydymała usta, żeby nie zmazać matowej pomadki, która tak prześlicznie różowo podkreślała jej perłową cerę. Wszystkie koleżanki zazdrościły jej tych ust. Zazdrościły jej wielu rzeczy. Złocistych, prostych włosów. Małego, kształtnego, zadartego noska, oczu jakby stale załzawionych i rozmarzonych.
Dbała o swoje ciało bardzo, bo i taki przykład obserwowała w domu. Było to jak ocieranie z kurzu diamentu, który i tak cały czas leży w szklanej gablocie. Najczęściej używała swojego ulubionego masła do ciała z olejkiem migdałowym. Nadawał jej skórze barwy ciemniejszej o jeden odcień, i czynił ją w dotyku gładką o wyczuwalnej fakturze, której z niczym nie porównasz. Nakładanie tego masła było dla niej prawie codziennym rytuałem. W łazience przed wejściem pod prysznic, przyglądała się sobie w lustrze nago. Badała rosnące piersi, na tyle jędrne i foremne, że nie wymagały stanika. Matka kazała jej go nosić, ale gdy tylko znalazła się w pierwszej lepszej łazience, np. swojego wydziału, zdejmowała go z uczuciem ulgi. W odbiciu patrzyła na swoje palce badające piersi, a drobne sutki rosły i sztywniały. Były tego samego koloru co usta. Różane, koloru języka. Przypominające pastelowo-matową watę cukrową.
Kształt jej ciała był iście syreni. Pięknie i symetrycznie falujące, jakby płynęła w miejscu. Nie wiem czy juror w konkursie na najlepszą modelkę dopatrzyłby się tam skaz, a mimo to ona widziała je. Wodziła dłońmi od piersi do brzucha, w ambiwalentnym wrażeniu fascynacji i krytyki. Nie goliła nóg. Jakakolwiek forma depilacji była jej obca, bo jej owłosienie było nie bardziej wyczuwalne, niż pyłki w promieniach słońca. 
Myślała, że ma za szerokie brwi, innym razem ze za wąskie. Uśmiechała się do zwierciadła w przepełnionej kryształowym blaskiem łazience. I myślała, że wygląda głupio, a była istną księżniczką. 
Po wyjściu spod prysznica nie wycierała się. Siedziała na łóżku goła i schła, lub tarzała się po kołdrze. Nikomu to nie przeszkadzało. Jej starszy brat nie mieszkał już z rodzicami, a oni zajęci byli sobą. W domu, w złotej klatce na swój sposób nadopiekuńczych rodziców, kwitł kwiat nadzwyczajny. 
Dopiero po tym jak wyschła, rozkładała na łóżku ręcznik, żeby nie pobrudzić pościeli tłustym kremem. Nie bardzo uświadamiała sobie erotyzm tej czynności. Robiła to niewinnie, choć subtelnie i czule. Jej łono nie było przebudzone. Nadal był to mniej lub bardziej organ odpowiedzialny za sikanie. Podejmowała wprawdzie próby masturbacji, ale właściwie nie bardzo wiedziała po co i co ma o tym myśleć. 
Najpierw siedziała ze skrzyżowanymi nogami, wmasowując śmiesznie prykające z butelki masełko w szyję i dekolt. Gładkość lotosu jaki osiągała w ten sposób, nie był jeszcze dla nikogo przeznaczony. Tylko dla niej samej. Kładła się potem na plecach i rozkładając nogi, pieściła się, po brzuchu i udach, nakładając kolejne porcje słodko pachnącej maści. 
Czasami, np. wcierając ją w pośladki, ześlizgiwała się głębiej i końcami palców naciskała na miejsca wrażliwe, o których innych niż toaletowych przeznaczeniach nie miała pojęcia. Klęcząc na łóżku i podpierając się jedną ręką z przodu, wypinała swój brzuch w dół tworząc łuk grzbietem i sięgała dłonią wszędzie. 
Czasami robiła to mechanicznie, błąkając się myślami gdzieś między refleksją nad trywialnością swoich dziecinnych pasji, a materiałem na kolejne kolokwium. Błyszczała fruwając gdzieś w kosmosie, a pokój pachniał jak ekskluzywna cukiernia. 
Siedziała teraz sama przy stoliku, a jej kolana obcierały się o siebie jak ślizgający się po zębach język. Spróbuj. Zestaw to. Nie znam się na damskich butach, ale były to dwa poprzeczne czarne, skórzane paski na masywnych czarnych koturnach. Był upał. Słońce rozmywało wszystko w niewidzialnej poświacie. Paznokcie miała umalowane na czerwono. Lubiła wszystko, co różane. Sama była różą. Bez kolców. W całej swojej niewinności, nie była świadoma jakie budzi zainteresowanie. Wedle klasycznego konwenansu przeszłości, była by już dawno wyszła za mąż, jednak nasza kultura konserwuje dziewczęta na czas jakiś nim trafią na miłosny rynek, gdzie wszyscy prędzej czy później sprzedajemy ochoczo swój wstyd. Jej emanująca uroda tańczyła z otoczeniem, tak jak ciepłe powietrze tańczy z wiatrem. Przechodnie wciągali to bezwiednie, oddychając i przysiadując się upojeni, nie wiedząc czy to gorąco, czy może zapach kawy tak działa.
Paski uciskały ją w stopy, więc zdjęła buty, a następnie oparła jedną piętę o siedzenie, zbliżając kolano do brody. Szklanką mokrą od skroplonej na powierzchni wilgoci, gładziła się po łydce i udzie. 
Za świetnie zaliczony semestr, rodzice wykupili jej wycieczkę do Paryża. Biuro podróży wypełniało zajęciami wiele godzin w ciągu dnia, ale czasu wolnego miała przecież i tak pod dostatkiem. W to miejsce przyciągnęła ją muzyka. Leniwe, ręczne bębenki i skaczące po nich nerwowo dźwięki arabskiej lutni "al-ud". Przeciągła melodia spowalniała upływ czasu, a krople wody spływały od łydki po jej stopę w nieskończoność z uporem ciągnącej po pustyni karawany. 
kawiarnia była usytuowana w jednej z wąskich uliczek centrum miasta. Na przeciwko butik z souvenirami. Po bokach odzieżówka drogiej marki, gdzie obiecywała sobie wejść niedługo oraz stoisko z owocami. Rząd niewysokich kamienic mieszkalnych o paru piętrach i pięknych balkonach. 
Jej uwagę przykuł wzmagający się ryk silnika samochodowego. Podniosła głowę znad śladu wilgoci, który wysychał na jej oczach ze stopy. Pędzić małymi uliczkami z taką prędkością, przecież to niebezpieczne. 
Czarny suw zatrzymał się pod kawiarnią i w jedno mgnienie oka, wypadło z niego trzech mężczyzn, ubranych całkiem na czarno. Ich zakryte twarze i dynamiczne ruchy wszystkich w zasięgu wzroku przejęły niepokojem. Jeden stanął na chodniku, trzymając w rękach krótki karabinek maszynowy, a dwóch pozostałych ruszyło przed siebie, kierując się wprost do jej stolika. 
Szklanka wypadła jej z ręki. Ciało odmówiło posłuszeństwa. Krew odpłynęła jej z twarzy i w momencie gdy dwóch facetów chwyciło ją bez słowa pod pachy, zamarła i zawisła im w ramionach. Bose stopy kołysały się jej w rytm szybkich kroków, a oczy i usta rozwierały się coraz szerzej. Kiedy dostrzegła otwarte drzwi samochodu, czarne wnętrze niczym jamę do której gnano ją bez pytania o zgodę, instynkt przeważył i dziki wrzask wyrwał się jej z gardła. Dla świadków tego zdarzenia, krzyk ów został szybko zredukowany do stłumionego buczenia dochodzącego z samochodu. Sparaliżowani strachem przed uzbrojonych człowiekiem, przyglądali się z niedowierzaniem, gdy ostatni z napastników wycofał się tyłem do drzwi pasażera. Na jeden moment krzyk dziewczyny wrócił do ich uszu, a ludziom ciarki przeszły po plecach. Ów podobny do otchłani kawał lśniącej czerni, ruszył drapieżnie pozostawiając za sobą chmurę spalin, ludzi trzymających się za głowy lub nerwowo wybierających telefon alarmowy, spokojną, wręcz senną melodię lutni i wreszcie potłuczoną szklankę obok ułożonych równo pod stolikiem butów.
 

Komentarze

Popularne posty