Pączek róży pustyni cz.2
Pruło to auto nieszczęsne przez paryskie uliczyny, a w tle biły dzwony płonącej Katedry Najświętszej Maryji Panny. Quasimodo tak nie pragnął szaleńczo swojej Esmeraldy jak panowie porywacze o śniadej karnacji, czarnowłosi o cerze spalonego piasku. Ich pochodnie sterczały, niczym minarety, a ich bijące, zwierzęce serca wzywały na modlitwę, bo oto zbliżał się czas łaski. Niesyte pustynne psy wyszły na żer i schwytały swą ofiarę z inżynieryjną precyzją i skutecznością. Nie można powiedzieć złego słowa. Teraz już zrzucili maski z pysków, a wyglądali jak wymyty i odświeżony przez jakąś dobrą duszę żul. Niby czysto i schludnie, ale coś tu nie gra. Zęby coś nie bardzo, blizna tu i tam, mordy albo centkowane albo linia włosów zaczynająca się zbyt blisko brwi, oznaka niskiego ilorazu inteligencji. (Tak przynajmniej pokazują badania rasowe prowadzone przez nazistowskich lekarzy). Myślicie że naziści byli okrutni? Okrucieństwo zostanie wam dopiero zobrazowane.
Dziewczyna, ten niewinny pączek róży omdlała szybko i teraz leżała pomiędzy dwoma gorylami na tylnym siedzeniu. Zupełnie odjechało dziewczę, wszakże, taki napór wrażeń odciąłby niejedną. Zaczęli wtykać jej palce do ust i lizać ją po twarzy i uszach. Wciskali mokre, szorstkie języki jej do nosa i ciągnęli ją za włosy. Budziła się i przez krótki czas miotała się i protestowała, ale gdy do jej świadomości znów dochodziło w jakiej znajduje się sytuacji, stres uderzał ją jak Karol Młot, majordomus króla Teuderyka IV, w bitwie pod Poitiers, kiedy to wykopał za Pireneje armie saracenów. Chwalebny czas! Ale wracając do meritum. Ten co ostatni wsiadł na fotel pasażera z przodu, teraz odwrócił się i gdy tylko ujrzał stopy dziewczęcia z pomalowanymi paznokciami na czerwono, bycza żądza opanowała jego spaczoną duszę. Tylko kierowca się wkurwiał, i zazdrośnie spoglądał w lusterko. Atoli pocieszał się, albowiem co się odwlecze to nie uciecze. Więc ten na fotelu pasażera - kiedy dziewczę było akurat przytomne i z rozdziawionymi oczami wznawiała długi proces utraty swego człowieczeństwa i stabilności psychicznej - sięgnął po jej stopy i chciwie wetknął sobie do ust jej gładkie, słodkie palce. Czuła jeszcze, spadając w przepaść zapomnienia, łapska twarde i tak inne od wyimaginowanych dłoni Romea, na swoim ciele wsuwające się pod sukienkę, kuuurwa mać, samochód płonął i szyby parowały. Dziki rozjuszyły się do granic upodlenia, a oczy mieli jak bestie. Czuła ich ręce, języki we wszystkich otworach głowy, gorące usta ssące jej stopy i takie prądy, takie dreszcze niezrozumiałe, wysokie napięcie i pioruny szyły ohydnie i ekstatycznie przez jej ciało. Jej system nerwowy wreszcie się przesilił i zemdlała na dobre.
Samochód zwolnił nieco, by nie wzbudzać podejrzeń i mknął z góry obranym szlakiem do dziupli w jednej z podmiejskich dzielnic imigranckich, gdzie policja bała się wchodzić lub gdzie pierdolnięci na mózg przekupieni przełożeni, zabronili im interweniować. Na jedno wychodzi. Najprawdopodobniej dla świata była stracona. Jej telefon, który został na stoliku kawiarni, wibrował w czasie teraźniejszym, przychodzącym połączeniem od przedstawiciela biura podróży. Zbliżał się czas wycieczki po wzgórzu Montmartre. Niestety jedyne wzgórze jakie miała dziś poznać lepiej to jej wzgórek łonowy, a jedyny szczyt z jakim miała mieć do czynienia to szczytujące w jej mięciutkich otworach bestialskie członki porywaczy.
Obudziła się z obolałym ciałem i dziwnej pozycji. Obraz koszmaru, o którego końcu marzyła przed chwilą we śnie z taką nadzieją, roztaczał się przed nią stopniowo w całej okazałości. Pokój jak każdy, wszystko jedno, opiszmy za to pozycję w jakiej ją "usytuowano". Odzyskiwała zmysły na specjalnym warsztacie gwałcicieli, który był swojego rodzaju stolikiem z nogami sterczącymi do góry oraz dodatkowymi deskami, paskami, co wszystko miało umożliwić krępowanie człowieka w co najmniej kilku korzystnych pozycjach. Klęczała, a tułów jej pochylony równolegle do podłogi. Stopy umocowane pasami, a pod brzuchem przy biodrach poprzeczka, która miała uniemożliwić jej pochylanie miednicy i ucieczkę siedzeniem. Ręce miała skrępowane w nadgarstkach i pod pachami, w obu przypadkach mocno dowiązane do kolejnych dwóch odnóży owego warsztatu. Nie mogła zatem ich zgiąć, a roztrzęsiona głowa zwisała jej ku podstawie, gdy dziewczyna zdążyła już zmęczyć kark rozglądaniem się i patrzeniem na ciemne ściany.
Desperacko szukała w wyobraźni wspomnień, ludzi, myśli, skojarzeń, czegokolwiek czego mogłaby się teraz schwycić. Niestety na próżno. Chaotycznie krążyła w panicznym przerażeniu, próbując zachować resztki nadziei, że to czego się spodziewała, nie okaże się prawdą i jakiś cud ją z tej sytuacji wyzwoli. Wtedy usłyszała głosy zbliżających się mężczyzn. Mówili po francusku, docharczając tu i ówdzie słowami z jakiegoś arabskiego narzecza. Nic nie rozumiała. Nie mogła się skupić. Atawistyczne oblicze jej natury rwało się do walki o przetrwanie, ale nie widziała sensu w szamotaniu się. Słyszała lubieżne i obleśne rozmowy. Okrutny śmiech i ohydna brutalność, brzmiące w jej uszach, powodowały tylko dreszcze, uderzenia gorąca i nudności.
Komentarze
Prześlij komentarz