Przygody Noska, czyli droga prawdziwej zabawki do oświecenia. Cz. 1
Skłaniam się przed Prosiałke Niestrudzonym w
Radosnym Wysiłku i Shrekiem Dzierżącym Miecz Odcinający Dualistyczne
Widzenie. Oby wszystkie istoty i zabawki osiągnęły szczęście i przyczynę
szczęścia!
Bardzo piękną, nie jałową (a gdzie tam!) łączką, dreptał
sobie zadowolony jeż. Brzuch pełen, a kolce lśniące. Czuł jeszcze na pyszczku
pocałunek swojej wybranki losu dni obecnych...
- Oby trwających
wiecznie! - tak dołożył na głos do swych myśli.
Dziewczę rasy jeża domowego o lekkim odcieniu różu to
była miłość jego dni i nocy. Nie była to jego pierwsza ukochana. Jak mawiają
Krasnale Odwrotni (olbrzymy) z którymi wychował się ów kolczasty
bohater: "Poznał rzeczy tajemne. Wiedział zakryte."
- Oj tak.. - znów pokiwał głową do własnych myśli, albowiem serce
miał pokiereszowane jak weteran Wojny Wszechpuszcz (o której może innym
razem).
Zdobiły jego serce liczne szramy podobne do tym, które
pojawiają się na poliku doświadczonego łucznika, codziennie napinającego
ocieńciwienie swego łuku. Zaczerwienione i głębokie rysy, czasem do krwi z
lekka porzezane, lecz zawsze wracające do swej pierwotnej, pulchnej i miękkiej
postaci wygojone.
Szedł chwatkim, zdecydowanym krokiem smyrany wichrem jesiennej
pory przedpołudnia. Spomiędzy wystających mu nad głowę szabelek traw i
przeróżnego polnego kwiecia, widział stworek niebo. Trochę szare, gdzieniegdzie
ozdobione chmurnymi piankami o najprzedziwniejszych kształtach. Jemu wszystko
kojarzyło się z nią. Jego różowa bogini, co najpierw oplotła świat szarością -
bo jakże cokolwiek mogłoby się z nią równać?! A później złoceniami, frykasami
robaczkowych, wytwornych uczt i obiciem dla duszy z najmilszej w dotyku muzyki
- wspomnieniem jej bijącego serca.
Skąd szarość, a potem barwy? Ano stąd
kochany czytelniku, że wpierw świata poza nią nie widział i gdzie by nie był -
tam być nie chciał, chyba że z nią właśnie! Później, gdy odkryła kolce i
pozwoliła mu wyczesać swe najdelikatniejsze w dotyku futerko pod brzuszkiem,
poczuł że jej oddane i szczere uczucie rozlewa się po nim chętną i gorącą falą.
Szybko zabrakło w jego drobnym ciele miejsca na tak rozległe ilości płynnego
spełnienia marzeń, więc wyprysnęło się to wszystko po całym świecie jaki
postrzegał swymi zmysłami. Teraz, gdzie tylko nie poszedł i gdzie jego
pazurzaste stópki go nie poniosły, tam spotykał ją. Widział, słyszał, czuł ją i
jej obecność przytłaczała go łagodnie w formach, kształtach i obliczach nie do
opisania. Nie do wyrażenia. Inspirujących i pięknych, wręcz nie do pojęcia.
Chyba tylko przez niego samego.
Wzdychając dreptał dziarsko sunąc polanką, niczym czołg
z włóczni, zarzucając co krok mięsistym płaszczem zbroi najeżonej. Żółte
jesienne listki spadały na jego grzbiet i zsuwały się gładko ku ziemi gdzie
gniły w zapomnieniu na podobieństwo wszystkich zmartwień jakie jeż mógłby teraz
mieć. Dbał o to wszystko jako właśnie o te dawne rany i poharatania na szlaku
miłosnej zawieruchy.
- Zboczyłem na ściezki miłości! - zakrzyknął zadowolony do siebie i innych
postaci rodem z trawiastego poszycia.
To było jego dawne zawołanie, atoli dziś z lekka już
nieaktualne. Szedł albowiem od jakiegoś czasu szeroką, niezbaczalną drogą
osiągania w chwili startu. Wszystko co zadziewało się w jego życiu wpisywało
się w nią. Wszystko było drogowskazem lub pomocą w dotarciu do celu, którym
była, był, było...
- Muka! - usłyszał jeż, potem ledwie spostrzeg błyskawicę
koloru cienia i jakby z opóźnieniem poczuł miekkie, wilgotne uderzenie w samą
klatkę piersiową.
- Co to? Kto to?! - wzdrygnął się i zwinął instynkownie odwinął w tył
techniką tak zwanego Piruetu Shang-Tsunga i czujny już jak fotokomórka na
klatce schodowej rzucał oczami po pleceniach trawiastej gęstwiny.
- Cośśś Ty taki zamyśśślony jeżu? Hś hś hś! - zasyczał zza jego pleców głos
podobny do tego jaki wydaje tryskająca z ogrodowego węża woda jak go
przytrzymasz u wyjścia kciukiem dla dalszego wytrysku. - Jak twoja nowa
dziewczyna? Wali Ci pasówkę?
- To Ty mistrzu! Nie byłem czujny wybacz sensei! Dziewczyna? Czy mi wali
pasówkę? Mistrzu... Jak dzik! - zawołał, a oczy od razu zalśniły mu jak dwie
krople rosy o wschodzie wzejściu Heliosa porankiem.
- Bardzo mnie to cieszy. Ale chyba zaniedbałeś treningi skoro dałeśśś się
tak łatwo podejśśść, hę? - przytknął bezlitośnie syczący głos.
- Kajam się mistrzu, kajam! - przepraszał składając łapki w geście
najuniżeńszej pasywności i skłaniał się jak najpodlejszy wśród winnych. Lecz
mimo na oko uległej i proszącej aparycji, jeż był czujny jak nigdy przedtem i
potem. Taka hańba przed mistrzem! Uszy miał nastrojone na najlichsiejszy
szelest. Cisza zwiastowaniem nieuchronnej próby. Wiedział, że uniknięcie ciosu
Bezzębnej Żmiji graniczy pod względem prawdopodobieństwa z tym, że ziemia jest
płaska, ale ostatecznie kto wie? Jakby ją spłaszczyć to będzie płaska. - Zaraz
te żmiję rozpłaszczę! - pomyślał i nastało elektryzujące, gęste zawieszenie.
Wszystko jak bezdźwięczny wybuch rozbiło się w braku
konceptualnego zakłopotania. Pozostała sama, czysta uwaga. W oczekiwaniu na
atak, powróciły wspomnienia.
- Nie próbuj być szybszy ode mnie, nie uda Ci się to zwalisty jeżu!
- Musisz się na mnie nastroić. Od czego masz te uszy i włochaty nos?
- Teraz pokażę Ci coś specjalnego. Technikę grzechotników meksykańskich.
Gotów czy nie WINETU-IJA-PA-NA-CZI!
Brew drgnęła naszemu bohaterowi. Wtenczas podówczas nie udało się jeżowi
odbić ciosu. Tak naprawdę to nie wiedział co się dokładnie stało, bo obudził
się dwa dni później w domu enta Pustaka w sensie w jego wnętrzu, gdzie
mieszkała Sowa Cosięchowa, Mądrej Głowy starsza i mądrzejsza siostra. Po tym
jak żmija-sensei wykonał na nim te morderczą technikę, jeż był cały połamany.
Te i inne obrazy przeszłości przemykały mu w wyobraźni, ale nie rozpraszało go
to. Mistrz Techniki Osiemdziesięciu Czterech Tysięcy Igieł czujnie czekał na
ostateczną próbę. Był gotów...
- WINETU-IJA-PA-NA-CZI!
- O nie! - w świadomości jeża pojawiło się bez jego udziału.
Komentarze
Prześlij komentarz